Dzieciństwo
Elżbieta Kindelmann (Erzsébet Júlia z d. Szántó) urodziła się 6 czerwca 1913 roku w Kispest na Węgrzech. Jej matka Júlia Erzsébet Mészáros (1878–1924), pochodziła z prostej katolickiej rodziny mieszczańskiej. Po urodzeniu przez matkę sześciu par bliźniąt, Elżbieta była trzynastym i ostatnim dzieckiem. 15 czerwca 1913 r. została ochrzczona w parafii Wniebowzięcia NMP w Kispest.
Ojciec Elżbiety, Józef Szántó (1871–1917), był protestanckim organistą, którego przodkowie byli włoskimi imigrantami. Pierwotnie nazywali się Santo (Święty), stąd też wzięło się w brzmieniu węgierskim nazwisko rodowe Szántó. Dziadek Elżbiety był wyznania kalwińskiego, który wyparł się syna za poślubienie katolickiej dziewczyny. Józef z miłości do żony ale bez jej wiedzy, uczęszczał na lekcje religii katolickiej i nawrócił się. W 1917 r. tuż przed wcieleniem do wojska, podczas uroczystej mszy św. przed zgromadzoną rodziną przyjął wiarę katolicką. Zginął na wojnie, a z frontu dzięki uprzejmości swojego towarzysza, wróciły do domu tylko jego różaniec i Pismo Święte.
Do 1925 r. całe rodzeństwo Elżbiety umarło. Dziewięcioro z powodu epidemii grypy, jedna siostra z powodu błonnicy a dwie wskutek wypadków. Podczas epidemii Elżbieta mieszkała ze swoim wujkiem w rejonie Paks. Wcześniej, 8 listopada 1923 r. Międzynarodowa Liga Pomocy Dzieciom wysłała ją do Willisau, w kantonie Lucerna w Szwajcarii, aby wzmocniła zdrowie i pomagała ośmioosobowej rodzinie pracującej w fabryce maszyn rolniczych. Tutaj, choć niczego jej nie brakowało, nie ukoiła tęsknoty za matką i domem. Jej wycofanie towarzyskie pogłębiało się jeszcze przez fakt, że rówieśnicy naśmiewali się z jej nieznajomości języka. Tęsknota za domem dziesięciolatki była tak silna, że pomimo wszelkich wygód i rozpieszczania postanowiła uciec do domu, do swojej ukochanej matki. Znaleziono ją później zmarzniętą, leżącą na ławce. Jej ucieczka spowodowała poważne zapalenie płuc, w wyniku którego jedna trzecia lewego płuca uległa zwapnieniu. Wymagała przez to leczenia i opieki przez trzy miesiące. Szwajcarska rodzina u której przebywała bardzo ją kochała i czyniła wszystko, aby została dłużej, ale na wieść o ciężkiej chorobie matki pod koniec 1924 r. z ciężkim sercem pozwolono jej wrócić do domu rodzinnego na Węgry.
Matka, która cierpiała na osteoporozę i różę, nawet będąc przykuta do łóżka, starała się zarobić na utrzymanie rodziny. Pomagała jej przyjaciółka z dawnych lat, która przeprowadziła się do Paryża i znajdowała jej zlecenia na robótki ręczne. Po śmierci matki 22 listopada 1924 r., wyczerpanej z tęsknoty Elżbiecie, pomogła jej nauczycielka Juliska, której siostra Gizella przygarnęła ją do swojej rodziny. W grudniu 1924 r., kiedy jej „szwajcarscy rodzice” dowiedzieli się o śmierci matki, chcieli ją adoptować, ale w wyniku nieporozumienia do tego nie doszło. Na tym jednak nieszczęścia Elżbiety się nie skończyły. W 1925 roku w wyniku tragicznego wypadku zginęła Gizella, a jej mężowi dosłownie serce pękło z bólu. Pochowano ich razem. Osierocony syn wraz z Elżbietą zostali przygarnięci przez Juliskę, która pod koniec 1925 roku przeniosła się do Budapesztu w okolice Placu Teleki. Ciocia Juliska, której mąż często doprowadzał do łez, umarła wskutek wiosennej epidemii grypy w 1926 roku. Choć Elżbieta nadal chciała pozostać w tym domu, bez opieki Juliski stało się to dla niej niebezpieczne, z powodu wujka, który próbował ją molestować. Proponował również Elżbiecie, aby razem z nim wyemigrowała do Ameryki (co ostatecznie sam uczynił). W wyniku tych okoliczności w styczniu 1927 r, mając 15 lat, Elżbieta nagle opuściła tę rodzinę, w jednym ubraniu, z małym bagażem.
Młodość
W jej życiu nastąpiły trudne lata samodzielności. W stolicy Węgier na ulicach VIII. dzielnicy próbowała się utrzymać, wykonując dorywcze prace przy Üllői út (jedna z głownych ulic Budapesztu); chodziła do kościołów, aby się rozgrzać i odpocząć. Pracowała jako tragarz na targu, sprzedawca cukierków w kinach, dostawca ciast i mleka, obierała ziemniaki w piekarni, tłukła orzechy w cukierniach, była także szczotkarką, a nawet ogrodnikiem w domu o wątpliwej reputacji. Pracowała tam tak długo, jak dała radę uniknąć niebezpieczeństwa molestowania. Był to dla Elżbiety - porządnej i młodej dziewczyny, poważny „trening przetrwania”.
Elżbieta pewnego razu, gdy spała w parku na ławce, została zaczepiona przez policję i dostała z przerażenia takiego ataku kaszlu, że została zabrana do szpitala Szent János (Świętego Jana) na badania. Niestety plamka na jej płucu od razu została zdiagnozowana jako gruźlica, co potwierdził jej pogarszający się stan fizyczny i kaszel. Jej stan uznano za śmiertelny, w związku z czym znalazła się wśród najbardziej chorych, skąd jednak szybko udało jej się uciec.
Błąkającą się ulicą o świcie i drżącą z zimna dziewczynę zauważyła pewna kobieta, która w zamian za posiłek powierzyła jej karmienie i opiekę przy przykutej do łóżka swojej starszej matce. Jednak już niebawem zaczęła Elżbietę traktować tak bezlitośnie, że znów musiała i stamtąd uciekać.
Życie pełne zwrotów akcji i niedostatków rozwinęło w Elżbiecie wysoki stopień niezależności, niezwykłą odporność i determinację. Marzeniem jej życia było „służenie Bogu”. Nie widziała innej możliwości, jak tylko zgłosić się do zakonu misyjnego, aby wyjechać na inne kontynenty, motywując to pragnienie tym, aby „dać wszystkim świadectwo Dobrego Boga”. W każdym klasztorze, do którego się zgłosiła, usłyszała odpowiedź odmowną.
Elżbieta musiała walczyć o przetrwanie w niewiarygodnie trudnych okolicznościach. Rano dostarczała chleb z piekarni; nocowała w przytułku dla dziewcząt przy ulicy Mária. W ciągu dnia, zwłaszcza w te chłodniejsze, wykorzystywała każdą okazję, aby się gdzieś ogrzać. Odwiedzała hale targowe, kościoły, a wieczorami sprzedawała cukierki w kinach.
Elżbieta za swoje ciężko zarobione oszczędności, jesienią 1928 r. ukończyła kurs pielęgniarski. Widziała większe szanse na dołączenie do sióstr opiekujących się chorymi, niż możliwość przyjęcia do klasztoru. Mimo to, również w tej okoliczności została odrzucona, między innymi ze względu na marny wygląd i brak posagu. Elżbieta wspominała, że wtedy prawie straciła wiarę. Zdesperowana i zbuntowana udała się do swojego spowiednika, który nie mógł jej pocieszyć, jednak poprosił, aby przyszła w następnym tygodniu. Elżbieta znalazła wtedy w kieszeni swojej sukienki kartkę z nazwiskiem i adresem proboszcza parafii Chrystusa Króla. Jak się później okazało, przełożona jednego z klasztoru do którego się zgłosiła, włożyła jej do kieszeni tę kartkę, polecając ją swojemu bratu - kapłanowi. Ta notatka okazała się decydująca w jej życiu. Poznała nie tylko znakomitego księdza wikariusza, ale dzięki niemu także serdeczne małżeństwo emerytów, u którego znalazła nowy dom. Pewnego razu, gdy sama w domu gotowała obiad, jej piękny głos przeszedł w pieśń szczęścia. Pochłonięta pracą nawet nie zauważyła, że słuchają ją już trzy osoby: małżeństwo, które zdążyło już wrócić do domu i proboszcz. Ksiądz natychmiast zapisał ją do chóru w swojej parafii.
Małżeństwo i życie rodzinne
Społeczność szybko zaakceptowała pogodną i rozgarniętą dziewczynę. W wieku 16 lat poznała tam Karola Kindelmanna, barytona z trzeciego zakonu franciszkańskiego. Karol urodził się w 1878 roku w Szentgyörgy (powiat bratysławski). Był skromnym wdowcem, kominiarzem i mistrzem piecowym, który znał siedem języków. Był bardzo przedsiębiorczy i odpowiadał za wszystkie kotły i kominy w całej ósmej dzielnicy Budapesztu! Prowadził biuro i był bardzo dobrze sytuowanym człowiekiem.
Karol był starszy od Elżbiety o 35 lat i początkowo chciał ją adoptować. Kiedy powiedział to Elżbiecie, odpowiedziała z sarkazmem: „Dziewczęta w tym wieku nie są adoptowane, ale wydawane za mąż!” Minął rok a Karol uznał, że to nie jest zły pomysł, więc zapytał swojego przewodnika duchowego, czy 52-letni mężczyzna mógłby poślubić 17-letnią dziewczynę? Odpowiedź była twierdząca: „Dlaczego nie? Poślubić ją jest uczciwsze wobec świata, niż adoptować. Ta dziewczyna potrzebuje domu!”
Elżbieta zgodziła się na prośbę o rękę, ale postawiła jeden warunek: mieli rozpocząć nowennę w tej intencji ku czci Matki Bożej Nieustajacej Pomocy. Nowennę zakończyli w dniu Pięćdziesiątnicy, 25 maja 1931 r., tego też dnia odbył się ślub w parafii św. Józefa w Ferencváros (dzielnica Budapesztu).
Elżbieta wprowadziła się do mieszkania Karola; tutaj też urodziło się dwoje dzieci. Między 1932 a 1942 rokiem mieli już sześcioro dzieci, 3 chłopców i 3 dziewczynki. Gdy drugie dziecko miało sześć miesięcy, 2 lutego 1935 roku kupili ładny domek w Máriaremete, z dala od miejskiego zgiełku, który Elżbieta nazwała „baśniowym”. Jeszcze tygodniami nie była w stanie wyrazić swojego szczęścia. Jednak jej beztroska radość nie trwała długo; wkrótce miała spodziewać się trzeciego dziecka i przez dziewięć miesięcy balansowała między życiem a śmiercią. Poród trwał prawie miesiąc. Zamiast radości z córeczki, były ciągłe zmartwienia. Rodzice chodzili od szpitala do szpitala i walczyli o jej życie przez trzy lata. Lekarze po kolei rezygnowali z maleństwa, aż minęły 3 lata i nagle córkeczka nabrała sił. Elżbieta miała okazję doświadczyć, czym jest troska matki na wiele sposobów. Nic więc dziwnego, że później tak głęboko odczuła ból Matki Najświętszej, zatroskanej o nas, swoje dzieci.
W 1938 roku Karol kupił pod Hármashatárhegy sad o powierzchni ponad 3 ha, gdzie rok póżniej wybudował pięciopokojowy dom. Wszystkim się bardzo podobalo, tylko Elżbieta płakała niepocieszona, jakby przeczuwając przyszłe cierpienia, których doświadczy w tym domu. Rodzina prowadziła spokojne, mieszczańskie życie katolickie. Wieczorem wszyscy gromadzili się na wspólnej modlitwie, która zaczynała się od rachunku sumienia i wzajemnego przepraszania się nawzajem. Na początku, druga z rodzeństwa, Józsika zawsze zapalała świece na rodzinnym ołtarzu, na którym dziewczęta dbały, aby zawsze znajdowały się kwiaty.
Niedzielny obiad był prawdziwym świętem rodzinnym. Po posiłkach Elżbieta czytała religijne gazety. Na narożnej półce w pokoju dziecięcym stała figura św. Teresy z Lisieux, a pod nią skarbonka, do której dziewczynki zbierały pieniądze otrzymane od rodziców i gości na rzecz misji, które zanosiły w październiku do kościoła na Niedzielę Misyjną. Ojciec codziennie odmawiał różaniec po niemiecku w pobliskim kościele, gdzie osobno chodził na mszę. Dzieci chodziły z matką do Máriaremetére lub do parafii pw. Ducha Świętego w Kertváros. Starsze dzieci chodziły w Adwencie na roraty, z zapałem przygotowując się do świąt Bożego Narodzenia. Jesienią proboszcz prosił swoich najbardziej utalentowanych parafian, w tym dzieci Kindelmannów, o wykonanie prostych darów dla biedniejszych dzieci. Część z rzeczy została podarowana w prezencie, część sprzedana na kiermaszu Caritas.
W 1938 r. proboszcz zachęcił rodzinę do ofiarowania się Najświętszemu Sercu Jezusowemu. Zobowiązując się do tego, odnawiali wspólnie w każdy piątek swoje ofiarowanie przed obrazem Serca Jezusowego (z czerwoną świecą), odmawiając litanię do Serca Jezusowego. Z początkiem lat 40-tych Karol zachorował na raka. W święto Matki Bożej Gromniecznej 2 lutego 1945 r., gdy był już bardzo chory, Elżbieta z dziećmi poszła na mszę ze świecami w rękach. Kiedy wychodzili z domu, wszystkie drzwi były starannie zamknięte. Po powrocie do domu, ku swojemu zdumieniu, wszystkie drzwi były otwarte. Po wejściu poczuli cudowny zapach, który rozchodził się po całym domu. Karol leżał w pokoju ściskając różaniec, z twarzą zalaną łzami. Płakał tak bardzo, że prawie nie mógł mówić. „Madonna była tutaj…!” – powiedział w końcu zapłakanym głosem. Ze wzruszeniem wysłuchali wyjaśnienia ojca: „Madonna obiecała mnie wkrótce zabrać ze sobą… powinnem się przygotować… i mówiła też coś o was, o rodzinie, ale nie pamiętam co!” Później poprosił swoją rodzinę o zbudowanie w ogrodzie groty z Lourdes na pamiątkę wizyty Matki Bożej.
Wdowieństwo
W Niedzielę Wielkanocną 25 kwietnia 1945 roku, Elżbieta mając 32 lata, została wdową z sześciorgiem dzieci. Najstarszy syn miał 13 lat, najmłodszy 3. Rozpoczęła się „kalwaria” rodziny, którą zaostrzyła komunistyczna nacjonalizacja, pozbawiająca ich wszelkich środków do życia. Elżbieta mogła jeszcze pracować we własnej firmie do 1948 roku, ale została zwolniona wraz z nacjonalizacją kraju. Z tego powodu wszystkie ich zarobki skończyły się, a Elżbieta nie dostała nigdzie pracy. Dzięki wszystkim swoim umiejętnościom jako gospodyni domowej, szybko uzupełniła zapasy i teraz naprawdę docenili ogromny ogród, który stał się jedynym źródłem utrzymania rodziny. Oprócz pielęgnacji drzew owocowych zajmowali się także uprawą warzyw, ziemniaków, a nawet kukurydzy dla zwierząt. Próbowała zarobić na chleb i narzędzia, robiąc na drutach pończochy. Najstarsza córka ręcznie robiła swetry, które sprzedawała spółdzielniom i straganiarzom. Elżbieta później farbowała szale, a nawet zajmowała się różnymi haftami, ale to nie zapewniało utrzymania siedmioosobowej rodzinie, więc musiała szukać pracy. Było to jednak możliwe tylko z mniejszymi lub większymi przerwami. Jeśli była już gdzieś zatrudniona, szybko zwalniano ją z powodu przywiązania do Kościoła, gdyż nie chciała podpisać listu potępiającego prymasa kard. Józefa Mindszentego i wciąż zapisywała swoje dzieci na lekcje religii.
W 1948 roku, gdy wróciła z pracy, zastała w ogrodzie dwóch obcych mężczyzn. „Towarzysze” w skórzanych kurtkach chodzili po domu i ignorując ją, planowali, co i jak tu przerobić. Elżbieta natychmiast pobiegła do Rady Miasta, gdzie zobaczyła swoje nazwisko na liście deportowanych. Rozpoczęła rodzinny szturm modlitewny z dziećmi i bez przerwy zanosili swoje błagania do Pana. Z powodzenIem, ale w 1951 roku koszmar się powtórzył: ze względu na niemieckie nazwisko znaleźli się na liście po raz drugi. W tej sytuacji pomógł kontakt byłego lekarza ojca, którego syn był przewodniczącym Komisji Przesiedleńczej.
Elżbieta ciężko pracowała przez 12 godzin dziennie, ale mimo że pracowała na dwie zmiany, za każdym razem ostatecznie trafiała na ulicę. Pracowała również jako robotnica w hucie żelaza, sprzątaczka i kucharka, ale w socjalizmie nikogo nie obchodziło, ile dzieci musi utrzymywać z jednego dochodu jako wdowa. Jednak działy się nadal zwykłe „cuda”. Pod koniec lat 50-tych Elżbieta została asystentką pielęgniarki w szpitalu Széher út. Pomógł jej w tym kurs pielęgniarstwa i opieki domowej, który ukończyła, gdy miała jeszcze 16 lat..
Doświadczenie mistyczne
Po prawie 20 latach heroicznej walki - widząc, jak jej dorosłe dzieci usamodzielniają się – w 1961 roku poczuła, że wreszcie może odpocząć. Ale była to też data, która przyniosła jej główne powołanie życia, ale też jednocześnie najtrudniejszy problem rodziny, jakim było wychowanie troje osieroconych niemowlęcych wnuków po zmarłej synowej. W tym roku w kościele podczas modlitwy Elżbieta zwróciła się do Chrystusa:
– Czy teraz jesteśmy tylko we dwoje?
W odpowiedzi usłyszała po raz pierwszy słowa Pana:
– Niestety! Postaraj się, by było nas wielu!
Rok później 13 kwietnia 1962 w piątek przed Niedzielą Palmową Elżbieta otrzymała pierwsze i kluczowe, bo wyznaczające jej duchową misję orędzie Najświętszej Dziewicy:
Córko, weź ten Płomień, który tobie przekazuję jako pierwszej. Jest to Płomień Miłości mojego Serca. Zapal nim swoje serce i podaj go innym!
Od 1965 roku musiała stawiać czoła nadludzkim „wezwaniom i wyzwaniom”. Z jednej strony wezwanie Pana do wyrzeczenia się siebie, z drugiej naglące oczekiwanie poczucia obowiązku matki i babci, aby sieroty po zmarłej synowej i chorym synu nie wpadły pod opiekę państwa. Próbując zastosować się do powołania, opiekowała się chorym synem aż do śmierci. Nie dostała łatwo prawa do wychowywania wnuków, gdyż socjalistyczne władze nie mogły spodziewać się „oczekiwanej pedagogiki” od „babci duchownej”. Entuzjazm i zwątpienie, małe osiągnięcia i wielkie porażki, trud i wiele upokorzeń wystawiały na próbę nawet jej zahartowane w bojach siły psychiczne.
Bez pomocy Bożej Opatrzności nie mogłaby wypełnić powierzonego jej zadania. Dwóch jej spowiedników towarzyszyło w jej pierwszej podróży do Rzymu (1976) w sprawie Płomienia Miłości (jeden z nich był profesorem Akademii Religii w Budapeszcie). Prezentacja Płomienia Miłości została przekazana papieżowi Pawłowi VI. Ojciec Święty poprosił jednak o więcej materiałów. Druga podróż do Rzymu miała miejsce w 1978 r., przed którą na prośbę Jezusa Elżbieta musiała pościć o chlebie i wodzie przez 40 dni dla powodzenia swojej misji. Czterdziestu kardynałów przebywających w tym czasie w Rzymie również otrzymało treść orędzia Płomienia Miłości; pierwszym z nich był prymas Węgier László Lékai. Zgodnie z prośbą Pana, Elżbieta żyła w „ukrytej pokorze” i odpowiadała jedynie na zaproszenia kapłanów. W prowadzeniu misji Płomienia Miłości pomagali jej także niektórzy świeccy apostołowie.
Choroba i śmierć
W 1984 roku zaczęła chorować na raka i w listopadzie trafiła do szpitala. Była leczona w kilku placówkach. 24 marca 1985 roku została przyjęta przez starsze małżeństwo pozostając pod opieką lekarza rejonowego. Choć bardzo cierpiała, zachowywała równowagę i mówiła, że cieszy się, że nie musi spędzać ostatnich dni w szpitalnych warunkach. W czwartek Oktawy Wielkanocnej 11 kwietnia 1985 roku z różańcem w dłoni, kilkakrotnie umocniona sakramentami, z lekkim uśmiechem na twarzy, przeniosła się do Niebieskiej Ojczyzny.
Trumna Elżbiety Kindelmann znajduje się w rodzinnym grobie obok męża i czeka na zmartwychwstanie w krypcie kościoła Szentlélek w Remetekertváros. Jej grób jest miejscem wielu pielgrzymek. Tak wypełnia się obietnica Matki Bożej z 5 października 1962 r.:
„Bardzo mocno przyciągam cię do siebie. Płomień mojej miłości, który ci powierzyłam, opromieni najpierw ciebie. Będzie cię opromieniał również w niebie. Moją matczyną dłonią błogosławię krople oliwy, które tak gorliwie zbierałaś. Oczekuję twojego przybycia do nas z macierzyńską miłością. Moja mała karmelitanko, krople oliwy wytłoczone twoim cierpieniem spłyną na ziemi do pustych, gasnących lampek dusz, które rozpali Płomień mojej miłości. Będziesz więc miała miejsce obok mnie, byśmy razem mogły ratować dusze aż do końca świata”.
Elżbieta Kindelmann o modlitwie
Tłumaczenie transkrypcji:Bracia i siostry. Przykro mi, że nie mogę być wśród was, ale jestem z Wami duchem. Opowiem wam, co wydarzyło się w lutym 1976 roku, ponieważ za to musimy być bardzo wdzięczni Panu Jezusowi. Obudziłam się i nagle zrozumiałam, że Jezus stał się towarzyszem moich wędrówek. Sens i znaczenie wiosny wypełniły mój duchowy świat po brzegi świadomością, że Jezus, nasz Bóg, mój ukochany Jezus, stał się towarzyszem mojej wędrówki.
- „Proszę Cię bardzo ładnie, mój Jezu, abyś był towarzyszem wszystkich ludzi w ich wędrówkach” – a kiedy o to poprosiłam, w mojej duszy pojawiło się ogromne pragnienie, aby wszyscy ludzie wędrowali razem z Bogiem, po całym świecie. W międzyczasie wysłałam troje moich małych wnucząt do szkoły, a po śniadaniu poszłam na zakupy, ale nawet podczas zakupów byłam stale świadoma tego, jak łatwe jest życie, gdy Jezus jest naszym towarzyszemw naszej wędrówce, gdy idziemy z Nim, nie idziemy, ale unosimy się, ponieważ chodzenie z Jezusem jest czymś cudownym.Potem, podczas sprzątania, uklękłam na podłodze, by wytrzeć kurz. Kiedy zacząłem ścierać kurz, w jednej chwili świadomość przestrzeni i istnienia w całej mojej istocie zniknęła. Byłam bardzo zaskoczona, ponieważ ta nagła zmiana była mi nieznana, ale w chwili, gdy to się stało, straciłam Pana Jezusa jako mojego towarzysza, więc w tym momencie Pan Jezus nie był moim towarzyszem w mojej wędrówce. Miałam poczucie ciężaru świata, który na mnie spoczywał. Byłam bardzo zaskoczona i zapytałam Pana Jezusa: „dlaczego tak się stało”? Nie odpowiedział.W międzyczasie wyjrzałam przez okno, a gdy patrzyłam przez okno, wspaniały płatek śniegu spadał na ziemię. Kiedy spadł na ziemię, natychmiast zniknął. Pan Jezus powiedział: - „Widzisz, zostawiłem cię samą na ziemi tylko na tak krótką chwilę, co ten spadający płatek, a potem ponownie uczyniłem cię towarzyszem Mojej Boskiej wędrówki, a w tym krótkim czasie widzisz, jak bardzo cierpiałaś? Czułaś, że świat ci ciąży. Ale nie, po prostu przestałem być twoim towarzyszem wędrówki. Wziąłem ten krótki czas z waszego życia, abyście mogli poczuć, jak to jest nie mieć Boga, jako towarzysza podróży”.
Drodzy Bracia i Siostry, (mówię Wam o tym, abyście) słysząc te słowa, klęcząc, dziękowali z głęboką czcią, że każdy z nas może być towarzyszem Pana Jezusa.
Oryginalna transkrypcja:Testvérkéim. Sajnálom, hogy nem lehetek ott köztetek, de lélekben ott vagyok. 1976-ban, ami történt a februári hónapban, azt elmondom nektek, mert ezért nagyon hálásnak kell lenni az Úr Jézusnak.
Arra ébredtem, hogy vándorlásom társa lett. A tavasz jelentősége, értelme teljesen betöltötte lelki világom, egészen s ő megtelt azzal a tudattal, hogy Jézus a mi Istenünk, az én imádott Jézusom vándorlásom társa lett. Nagyon szépen kérlek Jézusom, hogy minden embernek légy a vándorlásában a társa, és akkor amikor ezt kértem, végig vonult lelkemben a mérhetetlen vágy, hogy minden ember együtt vándoroljon az egész világon Istennel. Közben elküldtem a három kis unokámat az iskolába és reggeli után vásárolni mentem, de vásárlás közben is állandóan a lelkemben már ott élt a tudat, hogy milyen könnyű az élet akkor, ha Jézus a vándorlásunk társa, ha mi vele megyünk szinte nem is megyünk, hanem emelkedünk, mert Jézus lábaival járni az valami csodálatos. Azután takarítás közben letérdeltem a padlóra, hogy feltöröljem a port. Ahogy a port elkezdtem törölni egy pillanat alatt az egész lényemben a tér és a lét tudata megszűnt. Nagyon meglepődtem ezen, mert ismeretlen volt számomra ez a hirtelen változás, de abban a pillanatban amikor ez megtörtént, elvesztettem az Úr Jézust, mint társamat, tehát ebben a pillanatban az Úr Jézus nem volt a vándorlásom társa. Olyan tudat nehezedett rám, mintha a világ súlya lenne rajtam. Ezen nagyon meglepődtem és azt kérdeztem az Úr Jézustól, hogy miért van ez? Ő nem válaszolt. Közben kinéztem az ablakon és ahogy kinézek az ablakon, egy csodálatos hópehely ereszkedett le a földre. Amikor a földet érte, egyszerre eltűnt. Az Úr Jézus erre így szólt. Látod csak ennyi időre hagytalak a földön egyedül, azután istenségem vándorlásának társává tettelek újra és ezalatt a kis idő alatt látod mennyire szenvedtél? Úgy érezted, hogy a világ reád nehezedik. Pedig nem, csak megszűntem a vándorlásod társa lenni. Azért iktattam ki ezt a kis időt az életedből, hogy érezd, hogy milyen az, ha nem vándorlási társa az Isten az embernek. Kedves Testvérkéim, hogy amikor e szavakat haljátok térde borulva, mélységes imádattal adjunk hálát, hogy mindenki társa lehet az Úr Jézusnak.